Ogłoszenie

Zasady Gildii Wiedźminów są zarazem Zasadami Forum. Nie zastosowanie się do zasad gildii jest równoznaczne z konsekwencjami połamanych zasad: usunięcie z gildii/forum.

#1 2009-10-28 07:51:43

Vilquor Piwochlap

Wiedźmin

Zarejestrowany: 2009-08-29
Posty: 218
Punktów :   

Rozgniewana Dusza cz. 4

W lochach, o których wiedziało niewielu, a które opuściło jeszcze mniej, wśród smrodu pleśni i mdlącego odoru spalenizny, największy bohater Plume, spoczywał w łańcuchach. Zdradzony przez tych, którym tak wiele razy ratował życia. Mdłe płomienie pochodni pełgały słabo w ogromnej, podziemnej komnacie, rodząc na ścianach fantastyczne cienie. Które zaraz po tym umierały. Gdzieś bardzo daleko słychać było kapanie wody. A może to była krew? Crivo mogłaby teraz uwierzyć we wszystko.
-Wiesz kim jesteś?! – Wrzeszczał jakiś urzędas w śnieżno białym kubraku, z niemal idealną cerą i srebrnymi włosami zaczesanymi na boki, z przedziałkiem po środku głowy. Jego błękitne, zimne oczy ciskały w Wiedźmina błyskawice. – Jesteś podłym zbrodniarzem! Potworem! Twoja dusza to wiadro pomyj! Nawet teraz przepełnia cię pycha! Ukorz się, zanim będzie za późno! Błagaj o przebaczenie. Na kolana ścierwo! Na kolana mówię!
     Nigdy!, pomyślał. Choćby przyszło mu tu zdechnąć. Nie uklęknie przed tą bladą, wypielęgnowaną gębą urzędasa, przed tymi bladymi dłońmi, które nigdy nie dotykały miecza, przed pomalowanymi szkarłatem ustami, które nie wypowiedziały słowa „honor”! Rozległ się metaliczny zgrzyt. Przeklęta gnida poluzowała łańcuchy! Wiedział bowiem, że nogi Crivo były za słabe, by utrzymać ciężar jego ciała. Nie po tych razach, które zafundowano wiedźminowi. Kolana ugięły się, już za chwilę miały uderzuć o brudną kamienną podłogę. Silne dłonie wojownika owinęły się wokół ogniw łańcuchów. Mięśnie napięły się i utrzymały ciężar ciała tak, by kolana zawisły w powietrzu. Niech ta zniewieściała morda zachowa swoje tanie sztuczki dla maluczkich! Nie ujrzy Crivo przed sobą na kolanach! Mięśnie zaczynają drżeć z wysiłku, ale nieugięcie przytrzymują ciało na zamierzonej wysokości. W takim właśnie więzieniu ci, którzy mają umrzeć, starają się odnaleźć sens nieuniknionego. Rozpaczliwie próbują odnaleźć to, co w więzieniu jest najbardziej nieuchwytne. Nadzieję.
     Pokrwawione usta wyginają się w szyderczym uśmiechu.

*****************************************************************************

Zagrzmiało. Pierwsze krople opadły na ziemie. Szeroka Aleja, na której zebrały się Zastępy Lorda Khalida szybko została oczyszczona z wszelkich oznak pierwszego wtargnięcia do dzielnicy rządowej. Na przedzie gotowała się barbarzyńska horda Bestiołaków, z tyłu fechmistrzowie dokonywali ostatnich poprawek przy swoich pancerzach, Elfi łucznicy sprawdzali kołczany, zaś długie piki ludzi  jeżyły się ku górze. Naprzeciw stał liczny, być może przeważający oddział wojsk Lucjusza. Zbuntowani fechmistrzowie, łucznicy. Część z niższej kasty, wielu z wyższych sfer rządowych, a wśród tych ostatnich był sam były wódz Sił powietrznych Plume Kamael. Miejsce bitwy otoczone było marmurowymi budynkami, jakimi szczyciło się miasto Etherblade. W dół posępnym wzrokiem spoglądały liczne gargulce, a omszałe kopuły tych budowli dawno straciły swój blask. Za armią Khalida spoczywała złota fontanna, uszkodzona bądź celowo wyłączona, o ile było to realne, gdyż nie wylatywała z niej nawet kropla wody. Miejsce to wyglądało dość absurdalnie, jakby buntownicy zamierzali zniszczyć lub przejąć ową fontannę, a obrońcy mieli by ich przed tym powstrzymać.
To był najstraszniejszy dzień w jego życiu, choć nigdy nie przyznałby się do tego przed nikim. Żadne cięgi i upokorzenia, jakie doznał podczas kilku lat szkolenia na Wiedźmina, nie mogły się równać uczuciu bezradności, jakie odczuwał podczas tej bitwy. Przez całe dotychczasowe życie marzył o tym, by móc się wykazać w bitwie lecz, gdy nadeszła ta chwila, ogarnął go paraliżujący strach. Mówiono mu, że Bestiołaki to nieobliczalna banda. Mówiono mu, że Vilquor, który został przydzielony do jego oddziału wraz ze wsparciem, był najgorszym z nich. Jednak nie przejmował się tym zbytnio. Był Elfem, oficerem Sił Powietrznych. Bardziej obawiał się wtedy przeważających sił wroga niż jakiś mitów na temat jednej osoby. Gdy go wtedy ujrzał po raz pierwszy, zdał sobie sprawę, że Furia Pana był znacznie wyższy, niż Kazim  to sobie wyobrażał. Czas i doświadczenie zostawiły ślady na jego obliczu, a węzły jego mięśni stwardniały od wieloletniej pracy. I właśnie wtedy, tamtego dnia, wraz z przybyciem Vilquora, wielu z pośród obrońców, Kazim widział po raz ostatni.


Potrząsnął zakapturzoną głową, chcąc odepchnąć od siebie natrętne myśli, które przywoływały wspomnienia znienawidzonych dni. Nie zdołał jednak. Był za słaby. Szum fal i kołysanie okrętu rzuciły już na niego swój urok. Ciałem może i stał na pokładzie Artemidy, ale duchem cofnął się w czasie, do dni minionych tak dawno temu… A jednak wciąż nie wystarczająco dawno…

Pamiętał dokładnie odgłos ostrza przecinającego powietrze tuż nad jego głową. Pamiętał sztych wyprowadzony przez przeciwnika, prosto w jego twarz. Ten cios zabiłby każdego zwykłego Skrzydlatego. Ale nie Kazima. Instynktownie wykonał wtedy unik, śledził wzrokiem błyszczące, rozżarzone ostrze. Czuł ciepło płynące z klingi na lewym policzku. Pamiętał, że instynktownie uniósł Iustus Arbitrium, swój potężny miecz, do gardy. Przeciwnik użył drugiego ostrza. Gdyby nie blok Kazima wtedy, wiedźmin miałby podcięte gardło. Z całych sił odepchnął przeciwnika od siebie. Ten zwinnie uskoczył w tył, odepchnął się nogą od bruku i przyskoczył ponownie do Kazima. Silne kopnięcie w twarz powaliło go. Upadł twarzą w popiół i kurz. Zupełnie, jakby płaszczył się przed, śmiejącym się z niego szyderczo, gargulcem na dachu gmachu sądu najwyższego. Usłyszał wtedy głos tak znajomy, a jednocześnie tak obcy.
-Wydaje ci się, że co możesz zrobić całkiem sam? – Zapytał się przeciwnik, głosem kipiącym od kpiny i szyderstwa. – Większość już przyłączyła się do naszej sprawy, albo padła pod naszymi mieczami. Zupełnie jak wszyscy twoi przyjaciele.
Elfi wiedźmin podnosił już się powoli, wsparty o swoją broń. Oddychał ciężko, ale nie ze zmęczenia czy bólu. W istocie stracił wielu z tych, których nazywał przyjaciółmi. Stracił ich w wojnie, która nie miała sensu. W głupim buncie wywołanym przez rozpieszczonego Człowieka. Jego serce pompowało adrenalinę. Stanął mocniej na nogach.
-Kazimie – Zaczął po chwili drugi skrzydlaty z szyderczym uśmieszkiem. Wskazał na Wiedźmina ostrzem jednej ze swoich broni – Nie widzisz naszej sprawy. Nie widzisz, o co walczymy.
To było stwierdzenie, nie pytanie. Kazim spojrzał na swego przeciwnika. Nie było w nim gniewu. Jedynie żal. I zimna kalkulacja.
-Razor – Zaczął – Czy to jest świat, który chciałeś widzieć? Cztery Twierdze obrócone w ruinę. Wiedźmini, miast strzec słabych tego świata, walczą między sobą. Tego chciałeś, bracie?
-Jesteś na drodze ku śmierci! – Warknął drugi. Och klingi skrzyżowały się ponownie. Ostrza śpiewały, plując iskrami błękitnych płomieni w śmiertelnym tańcu. Żaden z walczących nie chciał ustąpić. Obaj wiedzieli, że albo zabiją, albo sami poniosą śmierć. Miecze poruszały się z zabójczą prędkością i precyzją. Dach gmachu sądu drżał, gdy ostrza spotykały się ze sobą.
Klinga wiedźmina cięła kamień w miejscu, gdzie jeszcze ułamek sekundy wcześniej był buntownik, odsłaniając boki i plecy Kazima. Jednak, gdy Razor miał już zadać cios, odkrywał, że drugi skrzydlaty już patrzył na niego, a jego miecz już sunie ku jego czaszce. Trwało to kilka długich, jak sama wieczność, minut. Nagle Razor zatrzymał się, rozpostarł ogromne skrzydła, krzyknął. Wiatr wzmógł się nagle, a gorętszy był niźli tysiąc mijanych słońc. Kazim wrzasnął z bólu, upadł na kolana, chwytając się za potwornie piekącą twarz. Krzyczał z bólu, jakiego nie czuł nigdy dotąd.
To był najgorszy dzień jego życia. Po raz pierwszy poczuł wtedy, czym jest Wojna. Sposób, w jaki płonęło miasto. I chociaż to przesądziło o zwycięstwie,  nie mógł się pogodzić z ceną, jaką przyszło zapłacić. Teraz wydawało mu się, że było to całe wieki temu. Jeśli tamto doświadczenie czegoś go nauczyło to na pewno była to radość z wolności, jaką dawało wszystkim Królestwo. Nauczył się cenić wartość życia i porządku. I tego życia, tego porządku, był gotów bronić, nie bacząc na cenę. Wciąż widział przed oczyma obrazy z tamtego dnia. Klęczał, słaby jak nigdy dotąd. Cały we krwi. Własnej krwi. Strasznie piekła go twarz i skrzydła. Ból oślepiał, odbierał siły, wszechogarniał, paraliżował. Pamiętał, że pomyślał wtedy, że przynajmniej wiedział, iż żyje. Martwi nie czują bólu. Pamiętał, że krzyczał. Wrzeszczał wśród zgliszczy i popiołu. Walił pięścią resztkami sił w krwawe błoto, w jakie zamienił się pył pod nim.
-Razor!! – Wycharczał plując krwią i jakąś mazią – Choleraa! Nie zgadzam się!
Wrzeszczał ile sił, nawoływał, ale jego brat mu nie odpowiadał. Nikt mu nie odpowiadał. Jedynie, ponure wycie wiatru na pogorzelisku, które niegdyś było swoistym dziedzińcem Etherblade.
-To się… nie może tak… skończyć – Wyjeczał słabym głosem, by po chwili zaczerpnąć powietrza w obolałe płuca i wrzasnąć z całych sił – RAZOR!
Odpowiedziała mu cisza.

      Fale rozbijały się o burtę okrętu flagowego Królestwa z głośnym westchnięciem. Kazim wpatrywał się w toń morza. Jak zwykle od Buntu Lucjusza, twarz miał skrytą kapturem, w którego cieniu tonęła niczym kamień rzucony do stawu. Dotknięcie jego policzka wyrwało go z zamyślenia. Odkrył, że to on sam, bezwiednie gładził swój policzek palcami skrytymi w kolczej rękawicy. Potrząsnął głową odganiając resztki natrętnych wspomnień i myśli. Musiał się skupić na teraźniejszości. Musiał się skupić na zadaniu, jakie przed nim postawiono. Musiał się skupić.
Spojrzał  w niebo. Słońce przekroczyło już zenit. Czas ruszać. Rozejrzał się po pokładzie. Marynarze, uwijali się z ostatnią częścią załadunku. Zdecydowana większość skrzyń z zaopatrzeniem znalazła się już pod pokładem lub też na nim, starannie przymocowana do desek, grubymi, wytrzymałymi linami.
-Bosmanie! – Krzyknął na rosłego mężczyznę, wymachującego mocarnymi rękoma i wywrzaskującego niezrozumiale rozkazy. O dziwo członkowie załogi doskonale go rozumieli, czego Kazim już nie potrafił pojąć. – Czy wszystko gotowe do odpłynięcia?
-Tak, panie – Odparł Bosman odwróciwszy się w stronę Elfa. Teraz można było dostrzec, że miast prawej nogi, mężczyzna posiadał drewnianą protezę. – Artemida jest już załadowana i gotowa do rejsu.
-Sprawdźcie wszystko jeszcze raz. – Rozkazał Kazim po krótkim namyśle – Nie możemy ryzykować. To wyjątkowo ważna misja.
Bosman spojrzał uważniej na Wiedźmina. Mimo, że twarz Kazima skrywał kaptur, stary marynarz wyczuł w głosie Elfa pewną nutę. Nie był pewien, ale doświadczenie nauczyło go, że wszelkie wątpliwości należy rozwiązywać od razu.
-Martwią cię ostatnie ataki? – Zapytał wprost. Kazim zignorował fakt, że bosman zwrócił się do niego per „Ty”. W końcu każdy Elf był zdecydowanie lepszym stworzeniem, bliższym bogom, niż pospolity bosman.
-Uwierz mi. Nawet Pierwotni nie odważą się nas zaatakować. Nie mniej musimy być czujni – Odparł Kazim spokojnym głosem.
-W takim razie to wszystko. – Skwitował marynarz. – Załadunek na statek zakończony.
-Ruszajmy – Rozkaz Wiedźmina był cichy, ledwo słyszalny. Wystarczająco głośny, jednak, by bosman usłyszał i zaczął wywrzaskiwać stosowne polecenia reszcie załogi.


**********************************************************************************

Deszcz padał tamtego strasznego dnia. Długo szukała tego miejsca. Długo szukała osoby, która skryła się w tym sporym budynku, dawnym, opuszczonym już magazynie. Krople padające z ciemnych chmur siekały liście pobliskich drzew. Grzęznąć w błocie po kostki, kulejąc z wyczerpania, przemoknięta do ostatniej suchej nitki i zziębnięta, weszła do budynku, przez zniszczoną niemal całkowicie bramę. Jej obcasy stukały o kamienną posadzkę nierównomiernie. Często musiała opierać się o chropowatą ścianę, by nie upaść. Kawałek dalej korytarz, o przekroju kwadratu, zakręcał łagodnie, otwierając się na ogromne pomieszczenie, halę, zapewne kiedyś służącą za część magazynową.
-Sigiel… - Zawołała niepewnie w ciemność pomieszczenia. Coś się wewnątrz poruszyło. Fragment ciemności głębszy niż mrok hali, zbliżył się do niej.
-To ty! – Zdziwiony męski głos doszedł jej uszu.
-Pomyślałam że pewnie tu jesteś… - Zaczęła nieśmiałym, drżącym głosem – To właśnie w tym opuszczonym magazynie spotkałam cię po raz pierwszy….
Podeszła do niego powoli. Stanęła tak, by dokładnie widzieć jego piękne, nieziemsko zielone oczy.
-Cech Wilka cię szuka. Nie wiedzą jeszcze o tobie, ale to tylko kwestia czasu. Jesteś pewien, że chcesz stawić im czoła?– Uśmiechnął się zawadiacko, usiadł na podłodze pod ścianą.
-A żebyś wiedziała! – Odparł siląc się na zabawny ton – Stanę naprzeciw nim by móc spokojnie wybrać się w podróż  nad  morze.
Drgnęła. Pamiętała doskonale, jak wpatrywał się w odległy horyzont, tymi rozmarzonymi oczyma, ze słowami… „Kiedyś tam pojadę, zamieszkam, z dala od tego syfu”. Wiedziała, że to było jego największe z marzeń.
-Nie możesz już wrócić… - Wtrąciła wpatrując się w okno zasnute kroplami deszczu – Jesteś pewien, że nie chcesz uciec gdzieś bardzo daleko?
-Nie, ja nie ucieknę. – Odparł bez zastanowienia – Wracam do Plume. Raz kozie śmierć...
     Spojrzał na nią poważnie, gładząc podbródek w zamyśleniu.
-Wrócę do Plume – Dodał po chwili – I przyłączę się do Lucjusza.
Ariella zadrżała. Jak to? Do Lucjusza? Ten renegat zbuntował się przeciw Czterem Twierdzom i rozpętał Wojdę domową we wszystkich niemal prowincjach. Setki dzielnych wojowników umierało w niekończących się walkach i po co? Dla władzy? Czym chciał władać Lucjusz? Zgliszczami? Potrząsnęła głową, odpędzając od siebie natrętne myśli. Wiedziała doskonale, że jeśli ktoś dowie się, że opuściła swój oddział, by odnaleźć Sigiela, natychmiast zostanie uznana za dezerterkę. Jednak nie obchodziło jej, co się stanie z nią. Chciała tylko pobyć trochę z nim, z jego utulającym, ciepłym głosem, z nieskończenie zielonymi oczyma.
-Nawet jeśli jest to głupie marzenie – Kontynuował, nie zauważając zamyślonej miny wpatrującej się w niego Arielli – to właśnie ono przez cały czas daje mi dowód, że jestem sobą. Jeśli miałbym teraz uciec, byłoby to tak, jakbym przekreślił dotychczasowego siebie.
  Drgnęła ponownie. Była już pewna. Jeśli nie wyzna mu tego teraz, drugiej szansy może nie otrzymać, wiedziała o tym. Zacisnęła drobne dłonie w piąstki. Przełknęła ślinę, by zwilżyć nagle wyschnięte gardło. Wzięła głęboki oddech.
-Sigielu… - Zaczęła. Głos jej się łamał, drżał w posagach. – Ja… Ja ciebie… Kocham cię Sigielu!
Wykrzyknęła z niezwykłą mocą, aż skulił się w sobie.
-I chciałabym wiedzieć… co ty do mnie czujesz? – Pytanie zadane w taki sposób, takim tonem głosu, nie mogło nie poruszyć struny w jego sercu. Spojrzał się na nią całkowicie zaskoczony i zbity z tropu. „Bogowie”, błagała w myślach, „co ja pocznę, jeśli odpowiedź będzie inna niż ta, której chciałabym usłyszeć? Czy wtedy też będę potrafiła walczyć dla niego, trafiając na listę ściganych? A może… A może Sigiel zginie? Zginie zmiażdżony moją ręką?” Nie potrafiła sobie wyobrazić tej ostatniej ewentualności.
-Co ci nagle odbiło? – Zapytał siląc się na uśmiech – Musisz stąd wiać nim cię znajdą.
-Odpowiedz na moje pytanie!!! – Krzyknęła, na Niebiosa, jakże ona krzyknęła. Serce było jej, jak szalone, oddychała głęboko, jak po całodniowym biegu. Podjęła już decyzję. Jeśli będzie zmuszona go zabić… Wtedy natychmiast rozbije sobie głowę i dołączy do niego w niebycie.
   Ariella nie była jedyna, która coś zrozumiała tego wieczora. Sigiel tak wpatrywał się w odległy horyzont, że nie miał okazji zauważyć, jak piękne oczy miała ta dziewczyna. Jego dłoń sama, bez użycia jego świadomej woli podniosła się i pogładziła jej gładkie włosy.
-To będzie podlegać pod współudział – Wypowiedział tylko z błogim uśmiechem. Nagle wszystkie troski stały się nie ważne, odległe, niewarte jego uwagi, ponieważ ona była przy nim. Uśmiechnęła się promiennie. Nim zdołała zrozumieć, co czyni, pocałowała Sigiela w usta. Prawdziwie i z uczuciem. Długo.
     A na zewnątrz wciąż padał deszcz. Ściemniało się, a burzowe chmury zaczynały powarkiwać groźnie. Sigiel wyszedł przed opuszczony magazyn, spojrzał w niebo. Rozłożył ręce na boki pozwalając, by zimne krople deszczu szaleńczo uderzały w niego, pozbawiając go błogiego poczucia lenistwa i senności. Co on mógł zrobić dla Arielli? Czy mógł ją tak zostawić i samemu wybrać się nad morze? Teraz, po tym do czego oboje z takim trudem doszli?
Ciężka podeszwa, buta okutego żelazem, uderzyła o kamienne podłoże.
-Tak, jak myślałem. – Rozległ się ochrypły głos za jego plecami. Sigiel odwrócił się błyskawicznie. Zauważył w mroku barczystego mężczyznę, którego skrzydła tliły się dziwnym wewnętrznym żarem, sycząc głośno przy zetknięciu z kroplami deszczu. Tylko tyle mógł dostrzec w mroku burzy. – Wystarczyło pozwolić mojej siostrze odejść i spokojnie podążyć za nią.
-Ty… ty jesteś… - Zająknął się. Zrozumiał bowiem przed kim stał. Każda komórka jego ciała błagała, żądała, by poszukiwany uciekł z tego miejsca. Jak najdalej od Elfa o płomiennych skrzydłach. Nie zdążył. Grot srebrnego bełtu świsnął w powietrzu z niezwykłą prędkością i precyzją, trafił Sigiela w ramię. Rozległo się ohydne chrypnięcie. Poszukiwany cofnął się o krok. Spojrzał na swoje ramie, zwisające bezwładnie wzdłuż ciała pod dziwnym kątem na marnym ochłapie skóry. Zaskoczyło go, że nie czuł bólu.
-Sam zapłacisz za swoje błędy – Mruknął Elf o płomiennych skrzydłach. Kolejny bełt, tym razem trafił Sigiela w głowę. Kolejne chrupnięcie i poszukiwanego ogarnęła ciemność.

Ariella stała jak wmurowana. Widziała swego ukochanego, padającego na mokre, kamienne podłoże, z czerwoną miazgą zamiast twarzy. Widziała, jak Sigiel upada na bok. Wiedziała, że już w tym momencie nie żył. Upadła na kolana, całkiem pozbawiona nagle sił. Deszcz smagał jej twarz maskując łzy płynące obficie z jej oczu. Chciała zaatakować swego brata, bowiem wiedziała już, że stoi przed nią jej własny brat. Chciała, by on, w furii zabił ją, by mogła dołączyć do Sigiela, połączyć się z nim w niebycie. Jednak nie była w stanie. Jej brat, jej przeklęty brat, morderca, spojrzał jedynie na nią, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją samą, zziębniętą, mokrą… samotną i pogrążoną w rozdzierającym smutku.

Ostatnio edytowany przez Vilquor Piwochlap (2009-10-28 07:53:36)


http://img9.imageshack.us/img9/640/sygnaturawiedzmini.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.niepokonanics.pun.pl www.baryczsulow.pun.pl www.archeologia-ul-2010.pun.pl www.kosmicznainwazja.pun.pl www.gakuen-anime.pun.pl